Choć 10 kwietnia 2010 r. z wielu względów był bardzo szczególnym dniem w życiu Warszawy i choć istnieją tysiące zdjęć dokumentujących miasto w kilkanaście godzin po katastrofie samolotu rządowego Tu-154 w lesie pod Smoleńskiem, niewiele zostało napisane o pejzażu dźwiękowym (soundscape) Śródmieścia tamtego wieczoru, który z pewnością należał do najdziwniejszych w powojennej historii miasta. Rzadkie i dziwne jest doświadczenie bycia w tłumie, który gęsty i ściśnięty między pierzejami ulic, tak jak bywają tylko tłumy w czasie wielkich przewrotów politycznych lub na koncertach rockowych, zarazem jednak pozostaje niemal zupełnie cichy; w tłumie, który nie wytwarza naturalnego ludzkiego gwaru, lecz jedynie poszmer tak delikatny, a zarazem tak dojmujący jak zapach zniczy unoszący się nad Krakowskim Przedmieściem. Katastrofa, w której oprócz ówczesnego prezydenta zginęło łącznie (wraz z załogą samolotu) 96 osób, w przeważającej większości ważnych przedstawicieli życia politycznego kraju, i której skala, jak się wydawało, w czasach pokoju jest możliwa jedynie w filmach science fiction, wyrwała warszawiaków z prywatnego porządku weekendowych zajęć. Jakiś szczególny publiczny instynkt dosłownie wypchnął tysiące ludzi z domów na ulicę, zarazem jednak pozostawiając ich w stanie dziwnego osłupienia. Katastrofa dosłownie odebrała tłumowi mowę. I tak jak w czasie letnich ulew z suchego pomieszczenia wychodzi się prosto w ścianę deszczu, tak ze ściszonego szmeru ulicznego tłumu wchodziło się tamtego wieczoru w rozgwarzony zgiełk wypełnionych szczelnie po brzegi warszawskich kawiarni na Nowym Świecie, Krakowskim Przedmieściu i ich bocznych odnogach. Z ciszy wstępowało się we wrzawę, z której można było łowić strzępki wymyślanych na gorąco hipotez i scenariuszy politycznych sprowadzających się do odpowiedzi na to samo pytanie, które niczym ciężka chmura zagęszczało powietrze nad milczącym ulicznym tłumem: co właściwie teraz się stanie? Moment katastrofy - prócz ludzkiego, tragicznego wymiaru - był momentem ściśle politycznym, nie w sensie upolitycznienia żałoby (co wprawdzie rozpoczęło się już następnego dnia), ale w wymiarze powszechności odczucia, że oto właśnie wydarza się coś istotnego o wymiarze przekraczającym prywatny. W sferze politycznej coś się właśnie gruntownie zmieniało i prawie każdy, nawet jeśli na co dzień zupełnie nie był zainteresowany polityką, teraz przeczuwał tę zmianę, mimo że nie umiał jej dookreślić. Radykalna dwubiegunowość warszawskiego pejzażu dźwiękowego tego wieczoru, w którym ciszę (intensywną, bo ludzką, a nie wynikającą z pustki) od hałasu oddzielały jedynie przeszklone drzwi lokali, odsłoniła realną dwubiegunowość warszawskiej sfery publicznej. Moment, który wymagał natychmiastowej publicznej reakcji, naturalnie podzielił warszawiaków na dwie, tamtego wieczoru jeszcze nie zantagonizowane grupy - i nie przypadkiem to właśnie rozspekulowana warszawska „klasa gadająca” (chattering class), a nie milcząca większość, szukała schronienia w kawiarniach. Zamierzamy tu podjąć analizę społeczno-politycznej historii warszawskich kawiarni, ze szczególnym uwzględnieniem zarówno ich roli demokratyzującej, jak i ich roli w wytwarzaniu i reprodukcji podziałów społecznych. Powinno to rzucić nowe światło na fenomen tzw. kawiarni obywatelskich, które zaczęły powstawać w drugiej dekadzie transformacji postsocjalistycznej i które w Warszawie stały się miejscem narodzin nowego typu miejskiego aktywizmu.
JavaScript is turned off in your web browser. Turn it on to take full advantage of this site, then refresh the page.