Full-text resources of CEJSH and other databases are now available in the new Library of Science.
Visit https://bibliotekanauki.pl

Results found: 8

first rewind previous Page / 1 next fast forward last

Search results

help Sort By:

help Limit search:
first rewind previous Page / 1 next fast forward last
1
Publication available in full text mode
Content available

Algier – Białe Miasto

100%
EN
Wczesną jesienią pojechałam służbowo do Algieru, żeby odwiedzić nasz bank, który świętował niedawno swoje piętnastolecie. Przygotowania do wizyty trwały dłużej niż ona sama. Najpierw było oczekiwanie na zaproszenie, potem na wizę, a następnie załatwianie oficjalnych zezwoleń na wyjazd. Cała procedura trwała około trzech miesięcy, zaś wyjazd był zaplanowany na... trzy dni. Abym nie czuła się osamotniona w tym muzułmańskim kraju, w centrali firmy w Paryżu uznano, że będzie mi towarzyszyć kolega, Tunezyjczyk o imieniu Karim, zaś nasz oddział dodał od siebie na czas pobytu kierowcę o tym samym imieniu. I tak w towarzystwie dwóch Karimów zaczęłam mój pierwszy flirt z Algierem – Białym Miastem. Pierwsze zaskoczenie czekało mnie po wejściu na pokład samolotu. Jak zwykle weszłam jako jedna z ostatnich i okazało się, że jestem jedną z niewielu kobiet lecących do Algieru, zaś reszta pasażerów to biznesmeni udający się na spotkania służbowe. Jak później mi wyjaśniono, Algierczycy ze względu na ilość przewożonego bagażu wolą jeździć do kraju pochodzenia samochodami. Warto wspomnieć, że Algieria po latach wojny domowej zaczyna inwestować w infrastrukturę i wymianę handlową z Europą. Dwie godziny lotu i jesteśmy na miejscu. Algier przywitał nas 30-stopniowym upałem, co dla mnie było miłą odmianą po przymrozkach Paryża i Moskwy, z której wróciłam zaledwie dwa tygodnie wcześniej. Przejazd do biura zajmuje nam 30 minut i tu kolejna niespodzianka – w recepcji nie ma nikogo, ponieważ przyjechaliśmy w czasie przerwy obiadowej. Chwila oczekiwania i nasi gospodarze zabierają nas na pierwsze spotkanie z ekipą... I znowu niespodzianka. W dziale IT pracują bardzo piękne kobiety, jak później się okaże, świetne specjalistki w swoich dziedzinach. Tylko niektóre z nich noszą chusty przykrywające włosy. I jak to się ma do stereotypów, którymi karmią nas polskie (i nie tylko) media?Spotkania skończyły się po 19-ej, a my zamiast odpoczynku w hotelu wybieramy nocną przejażdżkę po centrum Algieru. Na ulicy już zapadł zmrok, my zaś dopiero zaczynamy uchylać drzwi do sekretów stolicy. W Algierze, nazywanym Białym Miastem, wszystkie budynki są białe, a balkony niebieskie. To dawna tradycja, dzięki której miasto było widoczne z morza, zaś intensywny kolor balkonów wybierano, by odstraszał owady. Nasz kierowca zabiera nas na wycieczkę po centrum miasta, gdzie królują pięknie odnowione budynki rządowe i mniej zadbane ka-mienice prywatne. Pomimo zmroku na ulicach jest dużo młodych mężczyzn, którzy siedzą na ławkach, schodach i chodnikach. Algier jest miastem przeludnionym: wstępnie planowane na milion mieszkańców, zamieszkiwane jest obecnie przez około cztery miliony. Mężczyźni spędzają więc czas na ulicy w oczekiwaniu, aż będą mogli wrócić do domów i miejsc noclegowych. Część z nich, zwłaszcza przyjezdnych, nocuje w warunkach, których Europejczyk nie uznałby za godne do spania – na przykład w hammamach, zwanych tu łaźniami tureckimi. Zwiedzając centrum, przejeżdżamy obok wejść do Kasby – twierdzy, starego miasta, do którego nie można wjechać samochodem i gdzie nie powinno się zapuszczać po zmroku. Kasba to XVI-wieczne serce miasta, labirynt uliczek zbudowanych przez Turków specjalnie tak, by potencjalny wróg szybko stracił w nim orientację. Mogę więc tylko zajrzeć za próg Kasby – a tak bardzo chciałam ją zwiedzić! Po drodze do hotelu podjeżdżamy pod pomnik męczenników rewolucji, dość ohydną konstrukcję autorstwa polskiego architekta. Pomnik znajduje się na wzniesieniu, z którego można podziwiać nocną panoramę centrum stolicy. Następnego dnia scenariusz się powtarza: po godzinie 19-ej wyruszamy na nocną przejażdżkę po mieście. Przejeżdżamy przez dzielnicę ambasad, czystą i pustą po zmroku. Tu raczej nie spotkamy tubylca siedzącego i oczekującego na powrót do domu. Zaraz potem wjeżdżamy na wzniesienie, na którym znajduje się bazylika Notre-Dame d'Afrique. Bazylika jest ważnym miejscem kultu i pielgrzymek. Znajduje się w niej napis „Nasza Pani Afryki, módl się za nas i za muzułmanów”. O tej porze bazylika jest już niestety zamknięta, musimy więc zadowolić się oglądaniem jej jedynie z zewnątrz. Po gwarnym i tłocznym centrum miasta zaskoczyła mnie cisza na placu, z którego ponownie podziwialiśmy panoramę nocnego Algieru. Oprócz kilku policjantów jesteśmy jedynymi osobami, które tu dziś wieczorem dotarły. Dzień trzeci jest moim szczęśliwym dniem. Spotkania skończyliśmy do południa i mamy parę chwil, aby przejść się po centrum miasta za dnia, zanim pojedziemy na lotnisko. Dojazd zajmuje nam sporo czasu, bo Algier jest miastem, w którym trudno jest poruszać się samochodem, ale w którym nie da się żyć bez auta. Transport miejski praktycznie nie istnieje i samochód to jedyny pewny środek lokomocji. Centrum Algieru jest zatłoczone również na chodnikach. Podobnie jak w Paryżu przed Galeries Lafayette w okresie wyprzedaży. Tu jednak jest to stan permanentny. W obstawie moich dwóch Karimów (z lewej i z prawej strony), staram się wczuć w duszę tego miasta, domyśleć, dokąd niespiesznie podążają ludzie. Mam wrażenie, że jestem jedyną turystką podziwiającą architekturę, która tak przypomina Paryż. Niestety, moje wieczorne spostrzeżenia potwierdzają się. Miasto przeżywało swoją świetność za czasów przynależności do imperium otomańskiego oraz potem, jako kolonia francuska, a dziś stara się nadrobić stracony czas. Brakuje tu spójnej wizji architektonicznej i gospodarza, który chciałby zainwestować w rewitalizację budynków. Ostatni rzut okiem na centrum i musimy jechać na lotnisko, tak aby zdążyć przed korkami godzin szczytu. Po drodze mijamy budowę, gdzie wznoszony jest największy meczet w Afryce, kupujemy słodkości dla kolegów z centrali i tak kończy się moja pierwsza wizyta w Algierii. Pomimo wszystkich swoich niedostatków, Algier to miasto gościnnych i serdecznych ludzi. Gdzie jeszcze kierowca zaproponuje wycieczkę i opowie o mieście zamiast tylko odwieźć pasażera do hotelu? Gdzie jeszcze kelner w restauracji dołoży z własnej kieszeni do rachunku – równowartość 10 bochenków chleba – gdy rozkojarzonym obcokrajowcom zabraknie gotówki? Gdzie jeszcze strażnik graniczny wbijając pieczątkę do paszportu, będzie śpiewał lokalną piosenkę?
PL
Wczesną jesienią pojechałam służbowo do Algieru, żeby odwiedzić nasz bank, który świętował niedawno swoje piętnastolecie. Przygotowania do wizyty trwały dłużej niż ona sama. Najpierw było oczekiwanie na zaproszenie, potem na wizę, a następnie załatwianie oficjalnych zezwoleń na wyjazd. Cała procedura trwała około trzech miesięcy, zaś wyjazd był zaplanowany na... trzy dni. Abym nie czuła się osamotniona w tym muzułmańskim kraju, w centrali firmy w Paryżu uznano, że będzie mi towarzyszyć kolega, Tunezyjczyk o imieniu Karim, zaś nasz oddział dodał od siebie na czas pobytu kierowcę o tym samym imieniu. I tak w towarzystwie dwóch Karimów zaczęłam mój pierwszy flirt z Algierem – Białym Miastem. Pierwsze zaskoczenie czekało mnie po wejściu na pokład samolotu. Jak zwykle weszłam jako jedna z ostatnich i okazało się, że jestem jedną z niewielu kobiet lecących do Algieru, zaś reszta pasażerów to biznesmeni udający się na spotkania służbowe. Jak później mi wyjaśniono, Algierczycy ze względu na ilość przewożonego bagażu wolą jeździć do kraju pochodzenia samochodami. Warto wspomnieć, że Algieria po latach wojny domowej zaczyna inwestować w infrastrukturę i wymianę handlową z Europą. Dwie godziny lotu i jesteśmy na miejscu. Algier przywitał nas 30-stopniowym upałem, co dla mnie było miłą odmianą po przymrozkach Paryża i Moskwy, z której wróciłam zaledwie dwa tygodnie wcześniej. Przejazd do biura zajmuje nam 30 minut i tu kolejna niespodzianka – w recepcji nie ma nikogo, ponieważ przyjechaliśmy w czasie przerwy obiadowej. Chwila oczekiwania i nasi gospodarze zabierają nas na pierwsze spotkanie z ekipą... I znowu niespodzianka. W dziale IT pracują bardzo piękne kobiety, jak później się okaże, świetne specjalistki w swoich dziedzinach. Tylko niektóre z nich noszą chusty przykrywające włosy. I jak to się ma do stereotypów, którymi karmią nas polskie (i nie tylko) media?Spotkania skończyły się po 19-ej, a my zamiast odpoczynku w hotelu wybieramy nocną przejażdżkę po centrum Algieru. Na ulicy już zapadł zmrok, my zaś dopiero zaczynamy uchylać drzwi do sekretów stolicy. W Algierze, nazywanym Białym Miastem, wszystkie budynki są białe, a balkony niebieskie. To dawna tradycja, dzięki której miasto było widoczne z morza, zaś intensywny kolor balkonów wybierano, by odstraszał owady. Nasz kierowca zabiera nas na wycieczkę po centrum miasta, gdzie królują pięknie odnowione budynki rządowe i mniej zadbane ka-mienice prywatne. Pomimo zmroku na ulicach jest dużo młodych mężczyzn, którzy siedzą na ławkach, schodach i chodnikach. Algier jest miastem przeludnionym: wstępnie planowane na milion mieszkańców, zamieszkiwane jest obecnie przez około cztery miliony. Mężczyźni spędzają więc czas na ulicy w oczekiwaniu, aż będą mogli wrócić do domów i miejsc noclegowych. Część z nich, zwłaszcza przyjezdnych, nocuje w warunkach, których Europejczyk nie uznałby za godne do spania – na przykład w hammamach, zwanych tu łaźniami tureckimi. Zwiedzając centrum, przejeżdżamy obok wejść do Kasby – twierdzy, starego miasta, do którego nie można wjechać samochodem i gdzie nie powinno się zapuszczać po zmroku. Kasba to XVI-wieczne serce miasta, labirynt uliczek zbudowanych przez Turków specjalnie tak, by potencjalny wróg szybko stracił w nim orientację. Mogę więc tylko zajrzeć za próg Kasby – a tak bardzo chciałam ją zwiedzić! Po drodze do hotelu podjeżdżamy pod pomnik męczenników rewolucji, dość ohydną konstrukcję autorstwa polskiego architekta. Pomnik znajduje się na wzniesieniu, z którego można podziwiać nocną panoramę centrum stolicy. Następnego dnia scenariusz się powtarza: po godzinie 19-ej wyruszamy na nocną przejażdżkę po mieście. Przejeżdżamy przez dzielnicę ambasad, czystą i pustą po zmroku. Tu raczej nie spotkamy tubylca siedzącego i oczekującego na powrót do domu. Zaraz potem wjeżdżamy na wzniesienie, na którym znajduje się bazylika Notre-Dame d'Afrique. Bazylika jest ważnym miejscem kultu i pielgrzymek. Znajduje się w niej napis „Nasza Pani Afryki, módl się za nas i za muzułmanów”. O tej porze bazylika jest już niestety zamknięta, musimy więc zadowolić się oglądaniem jej jedynie z zewnątrz. Po gwarnym i tłocznym centrum miasta zaskoczyła mnie cisza na placu, z którego ponownie podziwialiśmy panoramę nocnego Algieru. Oprócz kilku policjantów jesteśmy jedynymi osobami, które tu dziś wieczorem dotarły. Dzień trzeci jest moim szczęśliwym dniem. Spotkania skończyliśmy do południa i mamy parę chwil, aby przejść się po centrum miasta za dnia, zanim pojedziemy na lotnisko. Dojazd zajmuje nam sporo czasu, bo Algier jest miastem, w którym trudno jest poruszać się samochodem, ale w którym nie da się żyć bez auta. Transport miejski praktycznie nie istnieje i samochód to jedyny pewny środek lokomocji. Centrum Algieru jest zatłoczone również na chodnikach. Podobnie jak w Paryżu przed Galeries Lafayette w okresie wyprzedaży. Tu jednak jest to stan permanentny. W obstawie moich dwóch Karimów (z lewej i z prawej strony), staram się wczuć w duszę tego miasta, domyśleć, dokąd niespiesznie podążają ludzie. Mam wrażenie, że jestem jedyną turystką podziwiającą architekturę, która tak przypomina Paryż. Niestety, moje wieczorne spostrzeżenia potwierdzają się. Miasto przeżywało swoją świetność za czasów przynależności do imperium otomańskiego oraz potem, jako kolonia francuska, a dziś stara się nadrobić stracony czas. Brakuje tu spójnej wizji architektonicznej i gospodarza, który chciałby zainwestować w rewitalizację budynków. Ostatni rzut okiem na centrum i musimy jechać na lotnisko, tak aby zdążyć przed korkami godzin szczytu. Po drodze mijamy budowę, gdzie wznoszony jest największy meczet w Afryce, kupujemy słodkości dla kolegów z centrali i tak kończy się moja pierwsza wizyta w Algierii. Pomimo wszystkich swoich niedostatków, Algier to miasto gościnnych i serdecznych ludzi. Gdzie jeszcze kierowca zaproponuje wycieczkę i opowie o mieście zamiast tylko odwieźć pasażera do hotelu? Gdzie jeszcze kelner w restauracji dołoży z własnej kieszeni do rachunku – równowartość 10 bochenków chleba – gdy rozkojarzonym obcokrajowcom zabraknie gotówki? Gdzie jeszcze strażnik graniczny wbijając pieczątkę do paszportu, będzie śpiewał lokalną piosenkę?
2
Publication available in full text mode
Content available

Kolory Kanady

100%
PL
Uroki indiańskiego lata w dziewiczej naturze Kanady i jej społeczny koloryt
3
Publication available in full text mode
Content available

Babie lato w Taszkencie

100%
PL
Podróży Karaimki po Azji Centralnej ciąg dalszy. Czym kraina Dżyngis Chana może zachwycać wiosną, już wiemy. A jak tam jest jesienią?
4
Publication available in full text mode
Content available

Zobaczyć Bucharę i Samarkandę

100%
PL
Mozaikowe meczety i chan-atłasy jak skrzydła motyla, czyli przygody Karaimki w Uzbekistanie.
5
Publication available in full text mode
Content available

Losy Karaimów we Francji

100%
PL
Dnia 22 grudnia 2017 r. w Instytucie Narodowym Języków i Cywilizacji Orientalnych (INALCO) odbyła się obrona pracy magisterskiej pani Blandine Guyot pod tytułem «La Communauté des Karaïms en France– II. De 1920 à nos jours. Appartenance culturelle, affirmation nationale, et sentiment religieux»  („Społeczność Karaimów we Francji – II. Od 1920 r. do naszych czasów. Przynależność kulturowa, identyfikacja narodowa i odczucia religijne”), przygotowanej pod kierunkiem prof. Catherine Poujol.
6
Publication available in full text mode
Content available

Obiad u księżniczki

100%
EN
Służbowa podróż do kraju Maghrebu okazją do interesującego spotkania.
7
Publication available in full text mode
Content available

W gościnie u Kirgizów

100%
PL
Ciąg dalszy wędrówek Karaimki po Azji Centralnej. Tym razem droga prowadzi do górzystej Kirgizji – aułów w cieniu masywu Tien-Szan i nad brzeg jeziora Issyk-Kul.
8
Publication available in full text mode
Content available

Casablanca

100%
EN
W ostatnią podróż służbową w 2016 roku pojechałam do Casablanki. Miasta legendy, które rozsławił film z udziałem Humphreya Bogarta i Ingrid Bergman. Co prawda, nakręcono go w całości w studiu w USA, niemniej jednak każdy, kto usłyszał, że lecę do Casablanki, polecał mi obejrzenie tego filmu przed wyjazdem. Do Casablanki przylatujemy z Jerome, współpracownikiem z Paryża, wieczorem, samochód odwozi nas do hotelu. Zwiedzanie miasta zaczniemy dopiero następnego dnia wieczorem, po zakończeniu wszystkich spotkań. Ponieważ ze względu na remont siedziby banku, część biur została przeniesiona do budynku znajdującego się w odległości dziesięciu minut marszu, będziemy co najmniej kilka razy dziennie spacerować tam i z powrotem, a po drodze zobaczymy za dnia kawałeczek miasta. W porównaniu z Algierem – stateczną matroną, która już wszystko widziała i nigdzie się nie spieszy, Casablanca to młoda, ambitna business woman, która zdobywa kolejne cele. Największe miasto Maroka, największy meczet Afryki, największy sztuczny port… Na ulicy tradycja miesza się z nowoczesnością. Prawie na każdym rogu można zobaczyć elegancko ubranych panów czyszczących buty u pucybuta oraz kafejki, w których tradycyjnie przesiadują mężczyźni, obserwując ruch uliczny. Ulicami przebiegają w pośpiechu elegancko ubrane kobiety, mijając panie w chustach lub tradycyjnych dżellabach. Wieczorem pierwszego dnia jemy kolację w poleconej nam w Paryżu restauracji, w której, o dziwo, już przy wejściu wita nas samowar. Wnętrze restauracji jest wykonane w tradycyjnym stylu – królują kolorowe, ręcznie robione stiuki i mozaiki oraz drewniane, malowane sufity. Wystrój jest zbliżony do tych, które widziałam w prywatnych domach w czasie moich poprzednich wizyt w Maroku. Na naszą ucztę zamawiamy to, co najlepsze w kuchni marokańskiej – pastiję[1] z gołębiami, tadżin[2] z jagnięciny z suszonymi śliwkami i migdałami oraz, oczywiście, kuskus – piątkowe danie, tak inne niż nasze kybyny. Wszystko pachnie kolendrą, cynamonem, kurkumą i imbirem. Ten zapach będzie nam towarzyszył przez cały pobyt. Naszą ucztę wieńczą pomarańcze z cynamonem i marokańska herbata – zielona, z dodatkiem mięty i cukru. Po drodze do hotelu mijamy budynek poczty oświetlony na różowo, z wyraźnie zaznaczoną wstążką, symbolem walki z rakiem piersi. Niestety, do końca naszego pobytu nie udało nam się wyjaśnić, dlaczego akurat poczta została udekorowana w ten sposób. Następnego dnia wracamy do biura i tu miła niespodzianka. W centrali banku jest muzeum dostępne dla pracowników, w którym możemy podziwiać stanowiącą własność banku kolekcję historycznych złotych monet, ręcznie tkanych dywanów, rzeźb i obrazów. Część eksponatów jest dostępna dla wszystkich klientów wchodzących do budynku, jednak te najciekawsze są przechowywane pod ścisłą ochroną. Udaje mi się wygospodarować trochę czasu między spotkaniami i wraz z Asmą, moją nową miejscową koleżanką, we dwie zwiedzamy muzeum z najcenniejszymi obrazami. Asma ma charakter podobny do mojego, jest praktykującą muzułmanką, nosi chustkę na głowie i ma w swoim zespole piętnastu mężczyzn, którymi zarządza bez większego problemu. Wieczorem w drodze do portu, gdzie mamy zaplanowaną kolację, odbywamy pierwszą przechadzkę po medynie – najstarszej części Casablanki. Już na samym początku napotykam handlarza sprzedajacego rosół ze ślimaków, który po raz pierwszy i, jak dotąd, ostatni miałam okazję zjeść w Marrakeszu, na placu Dżema El Fna. Niestety, nie mamy czasu, by zatrzymać się na degustację i mijając zamykające się stragany oraz stary meczet, kierujemy się w stronę restauracji znajdującej się w XVIII-wiecznym forcie na wprost portu. W piątek nasz roboczy dzień kończy się w porze obiadowej i wraz z Jerome, który również zostaje do soboty, udajemy się wreszcie na prawdziwe zwiedzanie miasta. Pomocne nam w tym będą tzw. „małe taksówki” – czerwone samochody krążące po mieście i działające na zasadzie Ubera. Można zatrzymać na ulicy taksówkę z pasażerami i jeśli jedzie się w tę samą stronę, zabrać się z nimi i podzielić kosztami podróży. Nasz pierwszy przystanek to kościół Notre Dame de Lourdes wzniesiony w latach 50. XX wieku. Betonowa budowla z zewnątrz sprawia wrażenie masywnej i dość brzydkiej, jednak od razu po wejściu do środka odkrywamy urok tego miejsca. Niezauważalne z zewnątrz witraże ozdabiają ten surowy budynek. Pustka, wysokość pomieszczenia, zapierająca dech w piersi cisza i 800 m2 szklanych kompozycji mieniących się barwami marokańskich dywanów sprawiają, że chciałoby się tam siedzieć do zmroku, rozkoszując się spokojem i grą kolorów. Po wyjściu z kościoła ponownie ogarnia nas gwar miasta i jedziemy dalej, w stronę dzielnicy Habous, gdzie można kupić jedne z najlepszych marokańskich ciastek. Mała taksówka dowozi nas na miejsce w ciągu kilku minut. Po drodze zauważam piękne drzwi, które okazują się bramą wejściową do pałacu królewskiego wybudowanego na początku XX w. Bramy pilnuje strażnik, który bardzo słabo, niestety, mówi po francusku. Mieszanka francuskiego i arabskich słów, których nie używałam od 20 lat, oraz mój firmowy uśmiech sprawiają, że dostajemy zgodę, by wejść do środka na 5 minut, które rozciągną się do prawie godziny. W Maghrebie pojęcie czasu jest względne i nikt nie zwraca uwagi na turystów przechadzających się po wewnętrznych ogrodach pałacu. A może wręcz przeciwnie, jesteśmy tak widoczni, że wszyscy nas obserwują, tylko my tego nie zauważamy. Dopiero później, po powrocie do hotelu przeczytałam, że pałac jest zamknięty dla turystów. A jednak dzięki życzliwości strażnika oraz pracowników pałacu udało nam się zajrzeć do tego niedostępnego miejsca. Ponieważ zbliża się zachód słońca, udajemy się na poszukiwanie ciastek i drobnych upominków. I znowu przez przypadek, mijając kolejne sklepiki z tradycyjnym wyrobami ze skóry, drewna lub miedzi, trafiamy do dzielnicy, gdzie turyści nie bywają i gdzie życie toczy się swoim rytmem. Spotkane po drodze kobiety wychodzące z meczetu po piątkowej modlitwie pomagają nam odnaleźć drogę do znanej w całym Habous i Casablance cukierni. Panie nie mówią po francusku i znowu Jerome nie może się nadziwić, jakim cudem udaje mi się z nimi porozumieć. Wracają jak migawki zapomniane słowa, ale tak naprawdę należy się wsłuchać w mowę ciała rozmówcy… I wtedy wszystko staje się jasne! W sobotę przed wyjazdem, z samego rana jedziemy zwiedzić meczet Hassana II, który na dzień dzisiejszy jest największym meczetem na kontynencie afrykańskim. Budynek jest częściowo wzniesiony na wodzie i stanowi połączenie tradycyjnej sztuki marokańskiej z najnowocześniejszymi osiągnięciami architektury XX w. Dzięki otwieranemu dachowi, konstrukcja łączy też cztery żywioły – ziemię, wodę, ogień i powietrze. Na szczęście oprócz nas nie ma chętnych na zwiedzanie meczetu o 9 rano. Możemy więc sami, we własnym tempie, słuchać opowieści przewodnika. Budynek wywiera olbrzymie wrażenie zarówno z zewnątrz, jak i wewnątrz. Misterne drewniane mozaiki, olbrzymie granitowe kolumny i żyrandole z Murano są przepiękne. Przez ażurowe tytanowe drzwi możemy spojrzeć na ocean. Mamy również możliwość obserwowania, jak otwiera się dach nad salą mogącą pomieścić 25 tysięcy wiernych. Na babiniec, niestety, nie mogę wejść. A szkoda, bo tam zazwyczaj jest najciekawiej. Po zakończeniu zwiedzania obchodzimy meczet dookoła. Na tyłach świątyni życie toczy się spokojnie, z dala od turystów. Fale oceanu rozbijają się o fundament budynku, a na pomoście prowadzącym do wejścia ustawili się wędkarze, podobnie jak na trockim moście, skupieni na łowieniu ryb. Oni byli tu zanim powstała budowla i nie mają zamiaru zmienić swojego miejsca połowu. Ostatnie spojrzenie na ocean i znów jedziemy w stronę medyny. Po raz kolejny gubimy się w jej uliczkach i tym razem trafiamy na suk – bazar z warzywami, owocami i mięsem. Poza nami nie ma tu turystów. Pogryzając świeżutkie bułeczki matlouh, kupione u ulicznego sprzedawcy, zagłębiamy się w meandry targowiska w poszukiwaniu przypraw i słynnego czarnego mydła (savon noir) robionego ręcznie na bazie oliwy z oliwek. Mina Jerome, gdy po raz pierwszy w życiu zobaczył tusze baranie wiszące nad straganami i warzywa sprzedawane prosto z ziemi, jest bezcenna. Dopiero po kilku minutach dociera do niego, że kupujący może wybrać żywą kurę, która zostanie dla niego zabita, oskubana i wypatroszona. Bo w jaki inny sposób można bez lodówki zagwarantować, że mięso jest świeże? Przebijamy się przez tłum kupujący produkty do domu i próbujemy kierować się w stronę portu na nasz pożegnalny obiad w Casablance. Według rekomendacji naszych lokalnych kolegów, w portowej restauracji można zjeść rybę lub owoce morza wyłowione rano przez rybaków. I rzeczywiście jemy świeżutkie grillowane sardynki, ośmiornice i kalmary, a za oknem latają mewy i szumią fale oceanu… [1] Pastija – okrągły lub kwadratowy pieróg (typu kulebiak) z wielu warstw ciasta cienkiego jak papier, z różnego rodzaju farszami. Może być pieczony lub smażony w głębokim tłuszczu. [2] Tadżin – dania przygotowywane w glinianym płaskim naczyniu ze stożkowatą pokrywą, charakterystyczne dla kuchni krajów Maghrebu.
PL
W ostatnią podróż służbową w 2016 roku pojechałam do Casablanki. Miasta legendy, które rozsławił film z udziałem Humphreya Bogarta i Ingrid Bergman. Co prawda, nakręcono go w całości w studiu w USA, niemniej jednak każdy, kto usłyszał, że lecę do Casablanki, polecał mi obejrzenie tego filmu przed wyjazdem. Do Casablanki przylatujemy z Jerome, współpracownikiem z Paryża, wieczorem, samochód odwozi nas do hotelu. Zwiedzanie miasta zaczniemy dopiero następnego dnia wieczorem, po zakończeniu wszystkich spotkań. Ponieważ ze względu na remont siedziby banku, część biur została przeniesiona do budynku znajdującego się w odległości dziesięciu minut marszu, będziemy co najmniej kilka razy dziennie spacerować tam i z powrotem, a po drodze zobaczymy za dnia kawałeczek miasta. W porównaniu z Algierem – stateczną matroną, która już wszystko widziała i nigdzie się nie spieszy, Casablanca to młoda, ambitna business woman, która zdobywa kolejne cele. Największe miasto Maroka, największy meczet Afryki, największy sztuczny port… Na ulicy tradycja miesza się z nowoczesnością. Prawie na każdym rogu można zobaczyć elegancko ubranych panów czyszczących buty u pucybuta oraz kafejki, w których tradycyjnie przesiadują mężczyźni, obserwując ruch uliczny. Ulicami przebiegają w pośpiechu elegancko ubrane kobiety, mijając panie w chustach lub tradycyjnych dżellabach. Wieczorem pierwszego dnia jemy kolację w poleconej nam w Paryżu restauracji, w której, o dziwo, już przy wejściu wita nas samowar. Wnętrze restauracji jest wykonane w tradycyjnym stylu – królują kolorowe, ręcznie robione stiuki i mozaiki oraz drewniane, malowane sufity. Wystrój jest zbliżony do tych, które widziałam w prywatnych domach w czasie moich poprzednich wizyt w Maroku. Na naszą ucztę zamawiamy to, co najlepsze w kuchni marokańskiej – pastiję[1] z gołębiami, tadżin[2] z jagnięciny z suszonymi śliwkami i migdałami oraz, oczywiście, kuskus – piątkowe danie, tak inne niż nasze kybyny. Wszystko pachnie kolendrą, cynamonem, kurkumą i imbirem. Ten zapach będzie nam towarzyszył przez cały pobyt. Naszą ucztę wieńczą pomarańcze z cynamonem i marokańska herbata – zielona, z dodatkiem mięty i cukru. Po drodze do hotelu mijamy budynek poczty oświetlony na różowo, z wyraźnie zaznaczoną wstążką, symbolem walki z rakiem piersi. Niestety, do końca naszego pobytu nie udało nam się wyjaśnić, dlaczego akurat poczta została udekorowana w ten sposób. Następnego dnia wracamy do biura i tu miła niespodzianka. W centrali banku jest muzeum dostępne dla pracowników, w którym możemy podziwiać stanowiącą własność banku kolekcję historycznych złotych monet, ręcznie tkanych dywanów, rzeźb i obrazów. Część eksponatów jest dostępna dla wszystkich klientów wchodzących do budynku, jednak te najciekawsze są przechowywane pod ścisłą ochroną. Udaje mi się wygospodarować trochę czasu między spotkaniami i wraz z Asmą, moją nową miejscową koleżanką, we dwie zwiedzamy muzeum z najcenniejszymi obrazami. Asma ma charakter podobny do mojego, jest praktykującą muzułmanką, nosi chustkę na głowie i ma w swoim zespole piętnastu mężczyzn, którymi zarządza bez większego problemu. Wieczorem w drodze do portu, gdzie mamy zaplanowaną kolację, odbywamy pierwszą przechadzkę po medynie – najstarszej części Casablanki. Już na samym początku napotykam handlarza sprzedajacego rosół ze ślimaków, który po raz pierwszy i, jak dotąd, ostatni miałam okazję zjeść w Marrakeszu, na placu Dżema El Fna. Niestety, nie mamy czasu, by zatrzymać się na degustację i mijając zamykające się stragany oraz stary meczet, kierujemy się w stronę restauracji znajdującej się w XVIII-wiecznym forcie na wprost portu. W piątek nasz roboczy dzień kończy się w porze obiadowej i wraz z Jerome, który również zostaje do soboty, udajemy się wreszcie na prawdziwe zwiedzanie miasta. Pomocne nam w tym będą tzw. „małe taksówki” – czerwone samochody krążące po mieście i działające na zasadzie Ubera. Można zatrzymać na ulicy taksówkę z pasażerami i jeśli jedzie się w tę samą stronę, zabrać się z nimi i podzielić kosztami podróży. Nasz pierwszy przystanek to kościół Notre Dame de Lourdes wzniesiony w latach 50. XX wieku. Betonowa budowla z zewnątrz sprawia wrażenie masywnej i dość brzydkiej, jednak od razu po wejściu do środka odkrywamy urok tego miejsca. Niezauważalne z zewnątrz witraże ozdabiają ten surowy budynek. Pustka, wysokość pomieszczenia, zapierająca dech w piersi cisza i 800 m2 szklanych kompozycji mieniących się barwami marokańskich dywanów sprawiają, że chciałoby się tam siedzieć do zmroku, rozkoszując się spokojem i grą kolorów. Po wyjściu z kościoła ponownie ogarnia nas gwar miasta i jedziemy dalej, w stronę dzielnicy Habous, gdzie można kupić jedne z najlepszych marokańskich ciastek. Mała taksówka dowozi nas na miejsce w ciągu kilku minut. Po drodze zauważam piękne drzwi, które okazują się bramą wejściową do pałacu królewskiego wybudowanego na początku XX w. Bramy pilnuje strażnik, który bardzo słabo, niestety, mówi po francusku. Mieszanka francuskiego i arabskich słów, których nie używałam od 20 lat, oraz mój firmowy uśmiech sprawiają, że dostajemy zgodę, by wejść do środka na 5 minut, które rozciągną się do prawie godziny. W Maghrebie pojęcie czasu jest względne i nikt nie zwraca uwagi na turystów przechadzających się po wewnętrznych ogrodach pałacu. A może wręcz przeciwnie, jesteśmy tak widoczni, że wszyscy nas obserwują, tylko my tego nie zauważamy. Dopiero później, po powrocie do hotelu przeczytałam, że pałac jest zamknięty dla turystów. A jednak dzięki życzliwości strażnika oraz pracowników pałacu udało nam się zajrzeć do tego niedostępnego miejsca. Ponieważ zbliża się zachód słońca, udajemy się na poszukiwanie ciastek i drobnych upominków. I znowu przez przypadek, mijając kolejne sklepiki z tradycyjnym wyrobami ze skóry, drewna lub miedzi, trafiamy do dzielnicy, gdzie turyści nie bywają i gdzie życie toczy się swoim rytmem. Spotkane po drodze kobiety wychodzące z meczetu po piątkowej modlitwie pomagają nam odnaleźć drogę do znanej w całym Habous i Casablance cukierni. Panie nie mówią po francusku i znowu Jerome nie może się nadziwić, jakim cudem udaje mi się z nimi porozumieć. Wracają jak migawki zapomniane słowa, ale tak naprawdę należy się wsłuchać w mowę ciała rozmówcy… I wtedy wszystko staje się jasne! W sobotę przed wyjazdem, z samego rana jedziemy zwiedzić meczet Hassana II, który na dzień dzisiejszy jest największym meczetem na kontynencie afrykańskim. Budynek jest częściowo wzniesiony na wodzie i stanowi połączenie tradycyjnej sztuki marokańskiej z najnowocześniejszymi osiągnięciami architektury XX w. Dzięki otwieranemu dachowi, konstrukcja łączy też cztery żywioły – ziemię, wodę, ogień i powietrze. Na szczęście oprócz nas nie ma chętnych na zwiedzanie meczetu o 9 rano. Możemy więc sami, we własnym tempie, słuchać opowieści przewodnika. Budynek wywiera olbrzymie wrażenie zarówno z zewnątrz, jak i wewnątrz. Misterne drewniane mozaiki, olbrzymie granitowe kolumny i żyrandole z Murano są przepiękne. Przez ażurowe tytanowe drzwi możemy spojrzeć na ocean. Mamy również możliwość obserwowania, jak otwiera się dach nad salą mogącą pomieścić 25 tysięcy wiernych. Na babiniec, niestety, nie mogę wejść. A szkoda, bo tam zazwyczaj jest najciekawiej. Po zakończeniu zwiedzania obchodzimy meczet dookoła. Na tyłach świątyni życie toczy się spokojnie, z dala od turystów. Fale oceanu rozbijają się o fundament budynku, a na pomoście prowadzącym do wejścia ustawili się wędkarze, podobnie jak na trockim moście, skupieni na łowieniu ryb. Oni byli tu zanim powstała budowla i nie mają zamiaru zmienić swojego miejsca połowu. Ostatnie spojrzenie na ocean i znów jedziemy w stronę medyny. Po raz kolejny gubimy się w jej uliczkach i tym razem trafiamy na suk – bazar z warzywami, owocami i mięsem. Poza nami nie ma tu turystów. Pogryzając świeżutkie bułeczki matlouh, kupione u ulicznego sprzedawcy, zagłębiamy się w meandry targowiska w poszukiwaniu przypraw i słynnego czarnego mydła (savon noir) robionego ręcznie na bazie oliwy z oliwek. Mina Jerome, gdy po raz pierwszy w życiu zobaczył tusze baranie wiszące nad straganami i warzywa sprzedawane prosto z ziemi, jest bezcenna. Dopiero po kilku minutach dociera do niego, że kupujący może wybrać żywą kurę, która zostanie dla niego zabita, oskubana i wypatroszona. Bo w jaki inny sposób można bez lodówki zagwarantować, że mięso jest świeże? Przebijamy się przez tłum kupujący produkty do domu i próbujemy kierować się w stronę portu na nasz pożegnalny obiad w Casablance. Według rekomendacji naszych lokalnych kolegów, w portowej restauracji można zjeść rybę lub owoce morza wyłowione rano przez rybaków. I rzeczywiście jemy świeżutkie grillowane sardynki, ośmiornice i kalmary, a za oknem latają mewy i szumią fale oceanu… [1] Pastija – okrągły lub kwadratowy pieróg (typu kulebiak) z wielu warstw ciasta cienkiego jak papier, z różnego rodzaju farszami. Może być pieczony lub smażony w głębokim tłuszczu. [2] Tadżin – dania przygotowywane w glinianym płaskim naczyniu ze stożkowatą pokrywą, charakterystyczne dla kuchni krajów Maghrebu.
first rewind previous Page / 1 next fast forward last
JavaScript is turned off in your web browser. Turn it on to take full advantage of this site, then refresh the page.