Full-text resources of CEJSH and other databases are now available in the new Library of Science.
Visit https://bibliotekanauki.pl

Results found: 13

first rewind previous Page / 1 next fast forward last

Search results

Search:
in the keywords:  Aleksander Mardkowicz
help Sort By:

help Limit search:
first rewind previous Page / 1 next fast forward last
1
Publication available in full text mode
Content available

Aleksander Mardkowicz

100%
EN
W niektórych karaimskich domach można jeszcze znaleźć pożółkłe broszurki, pisane w łucko-halickim dialekcie języka karaimskiego. To ślady działalności edytorskiej Aleksandra Mardkowicza - łuckiego Karaima, z zawodu notariusza, a z zamiłowania pisarza, poety, krzewiciela języka i kultury karaimskiej. Urodził się 24 lutego (wg starego stylu) 1875 roku w Łucku, w rodzinie Marka i Anny z Łokszyńskich. Rodzice byli ludźmi niezamożnymi. Ojciec pracował jako nauczyciel w miejscowej szkole podstawowej. Rodzina Mardkowiczów zamieszkiwała przy ulicy Karaimskiej, gdzie skupiało się życie łuckiej gminy. Szkołę podstawową i gimnazjum ukończył Aleksander w rodzinnym mieście. Po maturze, by wspomóc finansowo rodziców, podjął pracę w biurze notarialnym. W 1901 roku opuścił Łuck, udając się w poszukiwaniu lepszych warunków pracy i życia najpierw do Brześcia, a potem do Jekaterynosławia. Tam również pracował w notariacie i jednocześnie kontynuował naukę na kursach prawniczych w Kijowie. W 1903 roku po zdaniu celująco egzaminu uprawniającego do samodzielnego wykonywania zawodu notariusza otworzył własne biuro notarialne. Założył rodzinę i brał aktywny udział w życiu społecznym miejscowej gminy karaimskiej. Jego nazwisko znajdujemy na liście darczyńców Aleksandryjskiej Duchownej Uczelni Karaimskiej. W tym czasie zadebiutował też jako literat - dwa jego utwory opublikowała wychodząca w Moskwie "Karaimskaja Żizń". Po wybuchu rewolucji w Rosji rodzina Mardkowiczów zdecydowała się wrócić do odrodzonej ojczyzny. W grudniu 1921 r. przybyli w rodzinne strony. W Łucku Aleksander Mardkowicz podjął pracę w jednym z notariatów, jednocześnie poświęcając się aktywnie działalności społecznej. Był członkiem Komitetu Odbudowy Kienesy. Działał w Zarządzie Gminy, pełniąc przez pewien okres funkcję prezesa. Uczestniczył w pracach nad uregulowaniem statusu prawnego Karaimów, przygotowaniem statutów poszczególnych gmin i statutu Karaimskiego Związku Religijnego. Zdając sobie sprawę z postępującego procesu wymierania języka karaimskiego, pod koniec lat 20-tych podjął zamiar zorganizowania karaimskiego wydawnictwa. Publikowane w nim prace miały na celu wzbudzenie wśród Karaimów zainteresowania własną przeszłością, umacnianie tradycji i poprzez dostarczenie materiału do lektury, także krzewienie znajomości języka. W latach 1930 - 1939 wydał Mardkowicz szesnaście tytułów, z czego jedenaście w języku karaimskim. W większości sam był ich autorem, sam przygotował wszystkie publikacje do druku i wydał na własny koszt. W cyklu "Biblioteczka Karaimska" ukazały się następujące publikacje pióra Mardkowicza: "Elijahunun Ucuru" (Przygoda Elijahu, 1930), Birthi Kekłernin (Ziarno niebios, 1931), "Aj Jaryhynda" (W świetle księżyca", 1933), "Aziz Tas" (Święty kamień, 1934). Do serii tej należy także opracowany przez niego zbiór pieśni religijnych "Zemerłer" (1931). Ponadto w 1932 roku wydał "Łuwachłar dert jiłha" (Kalendarz na cztery lata), zawierający oprócz tablic także artykuły popularnonaukowe i drobne utwory literackie. W roku 1937 ukazał się pierwszy z poematów Mardkowicza "Halic", którym udowodnił swe niebagatelne umiejętności poetyckie. W ślad za nim światło dzienne ujrzały następne dzieła: "Janhy jirłar" (Nowe pieśni, 1937), "Szełomit" (1938) oraz zbiór czterowierszy "Tozdurhan birtik" (Rozsypane ziarno, 1939). Równolegle z publikacjami po karaimsku wydawał także prace w języku polskim: "Synowie Zakonu" (1930), "O Iljaszu Karaimowiczu zwierzchniku wojsk zaporoskich" (1931), "Ogniska karaimskie" (pierwsze wydanie 1932, 1934, 1936) oraz "Karaim, jego życie i zwyczaje w przysłowiach ludowych (1935). Z inicjatywy i na koszt Mardkowicza ukazał się także "Krótki wykład gramatyki języka zachodnio-karaimskiego" A. Zajączkowskiego. Dla ułatwienia zrozumienia swoich publikacji przygotował "Słownictwo karaimskie. Słownik karaimsko-polsko-niemiecki" (1935). Liczące 4417 haseł dzieło Mardkowicza aż do roku 1973, kiedy to wydany został "Karaimsko-russko-pol'skij slovar'", pozostawało właściwie jedynym słownikiem tego języka. Koronnym przedsięwzięciem Mardkowicza, inicjatywą całkowicie wyjątkową, było wydawanie karaimskojęzycznego czasopisma. W latach 1931 - 1939 ukazało się dwanaście numerów "Karaj Awazy", zawierających artykuły o różnorodnej tematyce, utwory literackie, wierszyki i zagadki dla dzieci, informacje o aktualnych wydarzeniach z życia gmin w Polsce i poza jej granicami. Gros wyszło spod pióra samego Mardkowicza, na łamach pisma można też jednak znaleźć prace T. Lewi-Babowicza, Z. Zarachowicza, B. Kokenaja, J. Maleckiego, S. Rudkowskiego, Sz. Firkowicza i innych, poezje Z. Abrahamowicza, S. Kobeckiego, Sz. Łopatto, jak również dzieła dawnych autorów takich jak Mosze Derie czy ribbi Josef z Derażny. Kres działalności Mardkowicza połozyła druga wojna światowa. Zmarł w Łucku 5 kwietnia 1944 roku.
EN
Aleksander Mardkowicz (1875–1944) was an important figure in the Lutsk Karaim community, known for his active publishing and literary work. It is also worth recalling, however, that he was not only a poet, writer, journalist and publisher, but also a collector and promoter of Karaim folklore. Thanks to his tireless passion for compiling proverbs and sayings from previous generations, he played a vital role in saving this rich culture from oblivion.
PL
Postać łuckiego Karaima Aleksandra Mardkowicza (1875–1944) znana jest z aktywnej działalności na polu wydawniczo-literackim. Warto jednak przypomnieć, że był nie tylko poetą, pisarzem, dziennikarzem i wydawcą, ale również kolekcjonerem i popularyzatorem folkloru karaimskiego. To dzięki jego niestrudzonej pasji gromadzenia przysłów i powiedzeń dawnych Karaimów bogactwo ich narodowej kultury zostało ocalone od zapomnienia.
4
Publication available in full text mode
Content available

Słowa naszych przodków

51%
PL
Bogactwo karaimskiego folkloru zebrane i w ten sposób ocalone od zapomnienia przez Aleksandra Mardkowicza.
5
51%
PL
Co ludowe mądrości mówią o wizytach, biesiadach, gościach i gospodarzach?
EN
Czy nasi przodkowie byli pracowici i jakie zawody cenili – o tym w pierwszej części rozważań o ludowych mądrościach.
7
Publication available in full text mode
Content available

Karaimi w okolicach Łucka

44%
EN
Społeczność karaimska w Łucku była nieliczna. I to nawet bardziej, niż nam się wydaje: znaczna część jej członków w tym mieście… wcale nie mieszkała!
8
Publication available in full text mode
Content available

Ku pamięci “babińca”

44%
PL
Powiadają, że przed prawdą na koniu nie uciekniesz, na skrzydłach nie odlecisz. Skoro tak, to nie będę kalał swego serca nieprawością i jeśli się mnie zapytacie, czy byłem dobrym uczniem, odpowiem prosto i otwarcie: nie, nie byłem! Byłem „łowcą chmur”.    Wejście do łuckiej kienesy Nie jeden raz zatrzymawszy palec w miejscu, gdzie zacząłem czytać, odrywałem znużone oczy od wersów modlitewnika i zwracałem je ku oknu, za którym zielenił się ogród i w oddali toczyły się fale rzeki, poganiane rózgą Wodnego Starca, niosące na swych mrocznych plecach srebrne rozbłyski słonecznego światła. (...) Oderwawszy się od ziemi, mój wzrok zderzał się z jedwabiście błękitnym namiotem letniego nieba. Oto na jego bezchmurnym tle pojawiały się białe stada gołębi. Polatywały to tu, to tam, z łatwością rozcinając swymi skrzydłami rozedrgane, gorące powietrze. Nagle znikały mi z oczu i już tylko myśli moje podążały ich śladem. Od tej skrzydlatej gromady dobiegał mnie głos: - Oj, biedaku! Jak długo jeszcze będziesz siedział w dusznym midraszu, żmudnie powtarzając nauki? Czyż nie jesteś naszym bratem? Rozwiń skrzydła i przyłącz się do nas! Czy mogłem ja, szalony chłopak, oprzeć się temu wezwaniu? Po cichu rozkładałem skrzydła (a jak wiadomo, każdy młody chłopak je ma), uważając, by nikt tego nie widział i nie przekroczywszy progu sali, wznosiłem się wyżej drzew, ruszałem śladem stada zaprzyjaźnionego z przestworzami. Gdzieś tam w dole zostawała grzeszna ziemia, przykryta ciemną zasłoną niezliczonych trosk. Ja, wolne stworzenie, unosiłem się wysoko w powietrzu. Zapominałem o wszystkim, także i o tym, że tam w dole jako zastaw swego powrotu na ziemię pozostawiłem... swój palec. Został on tam, samotny, wskazując to miejsce na stronnicy sidduru, które czekało na mnie, łowcę obłoków. Wysoko się wznosiłem, ale nisko i boleśnie upadałem. Kto wie dokąd zaniosłyby mnie skrzydła próżnych myśli, gdyby nie obudziło mnie silne pociągnięcie za ucho. W pierwszej chwili wydawało mi się, że to ziemia drży i rozwiera się pod moimi stopami, a cała izba wraz ze mną i wszystkim, co się w niej znajdowało, spada w wielką i ciemną przepaść. Dopiero gdy usłyszałem znajomy głos nauczyciela, który napominał mnie: Nie śpij! Czytaj!, zaczynałem rozumieć, co się ze mną działo. To nie było trzęsienie ziemi. Wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Uczniowie pochylali się nad książkami. Na zewnątrz gołębie polatywały jak białe skrawki papieru rozwiewane przez wesoły letni wiatr. Tylko moje ucho płonęło jak w ogniu i oczy pełne łez szukały w siddurze tego miejsca, skąd zaczął się mój lot. Gdy moja nieżyjąca już matka zobaczyła to opuchłe jak poduszka ucho, obejmowała mnie czule i szukała jakiegoś cukierka, by mi go na pocieszenie wsunąć do ust. Ojciec zaś całkiem inaczej się na to zapatrywał: - Czego się nad nim litujesz? - mawiał nieboszczyk. – Tego mu było trzeba. Niech się zajmie nauką! Za mało ich biją...   Dzieci na wozie Gołubów. Łuck, ok. 1937 Nie wiem naprawdę, czy za mało mnie karcono. Wówczas wydawało mi się, że bardzo dużo. Już na pewno tyle, ile się należało. Z tego powodu niechętnie kierowałem swe kroki do „szkolnicy” – przedsionka-przybudówki przy kienesie, gdzie latem ribbi Zecharia uczył dzieci. Na nieszczęście dom mojego ojca stał całkiem blisko kienesy, tuż po drugiej stronie ulicy. Przekroczywszy próg domu znajdowałem się naprzeciwko otwartych drzwi szkolnicy, pod czujnym okiem ribbiego. Nie było ocalenia! Jak baran prowadzony na rzeź, ze spuszczoną głową przechodziłem przez ulicę, karmiąc w duszy węża zazdrości wobec tych kolegów, którzy mieszkali dalej od kienesy. Po drodze mogli oni grać w „szpaka”, a ja biedny byłem tego całkiem pozbawiony. Ale było jedno miejsce w kienesie, które mnie niezwykle pociągało i dla niego byłem gotów wycierpieć wszelkie udręki szkolnicy. Miejsce to znajdowało się na górze kienesy. Przy wejściu, w kącie były schodki, po których wchodziłem do pomieszczenia zwanego „babińcem”. W izbie tej podczas nabożeństw siadywały kobiety i przez wąskie zakratowane okienka patrzyły w dół, gdzie modlili się mężczyźni. Był czas, gdy w świąteczne dni w babińcu było tłoczno i gwarno jak w ulu. Tutaj miejscowe i przybyłe z czterdziestu okolicznych wsi Karaimki zbierały się razem i opowiadały najświeższe nowinki. Tutaj zaczynały się kłótnie i kończyły stare spory. Tutaj trwała wojna o miejsce, gdzie która miała stać. Channa-tete nie chciała stanąć obok Siony-tete, której nie znosiła. Żonie pana Mosia nie wypadało stać z tyłu, za biedniejszymi od niej kobietami. Bywało też tak, że odgłosy tych sporów rozbrzmiewały poza ulicę karaimską i jak głos potężnej fali, uderzały w żelazną bramę miejscowej twierdzy. Jej komendant, „namiestnik”, musiał się wtrącać do tych sporów, by położyć kres wojnie kobiet w babińcu. Ale nie ma co wspominać – było, co było, wszystko się ziemią pokryło. Za moich młodych lat już mało która z kobiet chciała się wspinać do babińca. Stały na dole, w pierwszym pomieszczeniu, oddzielonym od reszty kienesy murem. W murze tym znajdowały się dwa okienka, po jednym z każdej strony, a pośrodku były duże drzwi, na których wypisano słowa Prawa. To miejsce, gdzie widniały święte słowa, całował każdy Karaim wchodzący do kienesy, dlatego litery były na wpół zatarte. Wspomnienia są jak dojrzałe jabłka na drzewie – rusz jedno, a dziesięć sypnie ci się na głowę. Przychodzi mi na myśl „skarbczyk” – skarbonka z brązu na pieniężne datki. Stała obok drzwi i była tak wielka, że gdy ja, dziecko, chciałem wrzucić do niej swój grosik, musiałem się wspinać na palce. Przed oczyma widzę też srebrne korony, wisiory i plakietki, które zdobiły obleczony w piękne szaty rodał, złożony w ołtarzu. Gdy z pokłonami otwierano drzwiczki ołtarza i w mrocznym jego wnętrzu ukazywały się okryte jedwabiem, zwieńczone srebrnymi koronami grube zwoje, wydawało mi się, że to dawni królowie, cudem ocaleni od zagłady, przebywają w tym świętym miejscu. Z bojaźnią całowałem kraj ich szat, od których roznosił się zapach wilgoci. (...) „Babiniec” ta zapomniana izba, był moim ulubionym miejscem, do którego wchodziłem zawsze, gdy tylko nadarzyła się ku temu okazja. Co mnie tam ciągnęło? Lubiłem patrzeć przez te okratowane okienka do wnętrza kienesy, zalanej światłem zachodzącego słońca. Stamtąd wszystko wydawało się zupełnie inne, jeszcze piękniejsze. Wielki, trzypoziomowy ołtarz z rzeźbionymi kolumienkami i połyskującymi ozdobami, dwa mosiężne świeczniki rozkładające swych siedem ramion z przodu i z tyłu ołtarza, żyrandole zwieszające się na łańcuchach, małe domki i wielkie drzewa w naiwny sposób wymalowane na ścianach i suficie kienesy – wszystko oglądane z góry ukazywało mi swą nową twarz, która umykała mym oczom, gdy znajdowałem się na dole. Ale to wszystko to jeszcze nic. Najsilniejszym magnesem, który ciągnął mnie na górę, były papiery. O Boże, ile ich tam było! Cały babiniec był nimi zasłany tak, jak w czasie srogiej zimy ziemia bywa zakryta śnieżną pierzyną. Nie widziałem desek podłogi pod stopami – wszędzie papiery, papiery, papiery. Gdy byłem dzieckiem, nie zastanawiałem się nigdy, dlaczego leżą one tutaj ciśnięte byle jak na ziemię, dlaczego nie zebrano ich i nie położono w należyte miejsce? Wręcz przeciwnie! Cały ich urok krył się dla mnie w tym, że leżały mi pod stopami jak śnieg. Wsuwałem rękę w środek tej grubej, białej wyściółki i wyciągałem zielonkawe i niebieskawe kartki. Znajdowałem tam pojedyncze karty wielkich ksiąg, hymny pisane pięknym pismem, listy do tutejszej gminy przysłane z innych gmin, opatrzone czerwonymi i czarnymi pieczęciami dokumenty po polsku i rosyjsku. Był to niepoliczalny skarbiec, w którym stale poszukiwałem czegoś nowego. (...) Patrząc na tę grubą warstwę papierów nie jeden raz pytałem sam siebie: skąd się wzięło tyle dłoni, by to wszystko napisać? (...) Wśród tych zapomnianych papierów, w spokoju pustego babińca powstawały w mej głowie dziwne myśli. Nie było łatwo je zrozumieć – nawet dziś nie potrafiłbym ich jasno wyrazić. Czułem jedynie, że od tych pokrytych kurzem lat papierów, na których zachowały się dzieła życia wielu mędrców, od tych pożółkłych jak skóra wiekowego starca kart, kryjących w sobie dzieje gminy na przestrzeni stuleci, dochodzi mnie tajemny głos, niesłyszalne uchem wezwanie łagodnie stuka do mego serca. Co one chciały mi powiedzieć? Wiele lat później znalazłem się w obcym mieście, przez które wiodła moja droga. Udałem się zobaczyć tamtejszy cmentarz, znany z urokliwego położenia i pięknych pomników. Przy wejściu wzrok mój padł na słowa wykute na bramie – głęboko zapadły mi w serce: „Byliśmy tym, czym ty jesteś teraz. Będziesz tym, czym my teraz jesteśmy. Nie zapominaj nas...” Czy to właśnie chciały mi przekazać w swym nieznanym języku tamte stare dokumenty, co jak w mogile, leżały pogrzebane w czterech ścianach babińca, zapomnianego przez czas i ludzi? Mijały lata. Nadszedł czas, gdy opuściłem swe gniazdo i powiedziałem „żegnaj” rodzinnemu miastu i wszystkiemu, co było mi tutaj drogie. Z upływem lat zatarł się w mej pamięci babiniec łuckiej kienesy wraz ze spoczywającym w nim cmenta-rzyskiem papierów. (...) Nawet we snach nie myślałem o powrocie do Łucka. Ale oto jak grom z jasnego nieba uderzyła burza wielkiej wojny. Gdy dobiegła końca, nadeszła jej straszliwa następczyni – rewolucja. Jak tylu innych, także i ja musiałem porzucić już zagrzane miejsce i uciekać przed niebezpieczeństwem. (...) Dzięki Bogu otworzyła się droga do rodzinnego miasta! I tak oto znów znalazłem się w Łucku. Znów postawiłem stopę na Karaimskiej ulicy i przypomniały mi się młode lata. Otoczyły nie stare widoki i zapragnąłem znów zobaczyć, gdzie niegdyś nie jedną godzinę spędziłem wśród zapomnianych papierów. Lecz czekała mnie smutna wieść: nadszedł kres babińca! Nie było już tam drogi... Przegniła podłoga babińca, runęły na ziemię zmurszałe deski. Tak samo, jak rozpadły się w proch górne myśli moich młodych lat. - Gdzie są te papiery, co tam były? – pytałem ze ściśniętym sercem. I co powiecie? Głos mi drżał, jakbym wypytywał o przyjaciela, na którego czyhało straszliwe niebezpieczeństwo. Pokazali mi w kacie kienesy niewielki worek z papierami. To było wszystko, co pozostało z tamtego ogromnego skarbca, grubą warstwą pokrywającego całą izbę. Co się stało z resztą? Zjadły ją szczury, rozmyły deszcze, wchłonęła ziemia. Zbliżyłem się do tego nędznego worka z resztką papierów w środku z takim uczuciem, z jakim zbliżamy się do grobu przyjaciela. Wiele drogich wspomnień było tam pogrzebanych, wspomnień moich słonecznych, świetlistych lat... Opowiadanie Sahyncyna „babinecnin”  A. Mardkowicz opublikował w numerze szóstym „Karaj Awazy”(1933). Dalej autor zamieścił dalej treść kilku listów znalezionych w pozostałościach „babińca”. Ze względu na brak miejsca nie możemy ich przedrukować. Aby jednak dać Państwu pojęcie, jak bezcennym źródłem informacji o życiu dawnych Karaimów mogą być dokumenty z “babińca”, publikujemy krótki liścik napisany w języku polskim:   „Naypokorniey upraszam Szanownego Karaimskiego Rabina aby był na tyle łaskaw (jeżeli może) mógł przyjechać do wsi Trystenia, gdzie ja zostaję na Arędzie gdyż mam zarznąć kilka sztuk bydła, jeżeliby sam nie mógł przyjechać tedy proszę poręczonego od siebie przysłać – a ja zato obowiązany będę uiścić się i swojemi końmi do Łucka odeszlę. Uszanowanie nasze przesyłamy. 15 Oktobra 1857 roku. Trysteń. Pokorni słudzy naum Eliezer bkm Nysan, naum Awraham bkm Szałom
EN
One hitherto unknown aspect of Aleksander Mardkowicz’s active public life were his publications on issues of notarial law. This collection of texts includes six of his articles and polemics as well as a rejoinder to one of his public talks. He wrote them while working as a notary in the Lutsk. The texts were published in Warsaw in the fortnightly magazine “Notarjat i Hipoteka” in the years 1932–35.
PL
Nieznanym dotąd aspektem działalności publicznej Aleksandra Mardkowicza była jego publicystyka dotyczącą zagadnień prawa notarialnego. Zbiór tekstów obejmuje sześć jego artykułów i polemik oraz jedną replikę na jego wystąpienie. Napisał je będąc notariuszem w Łucku. Teksty ukazały się w latach 1932-1935 w Warszawie w dwutygodniku „Notarjat i Hipoteka”.
EN
The private archive of Aleksander Mardkowicz (1875–1944), a Łuck Karaite activist, writer and editor, includes a manuscript written in the north-western dialect of Karaim. It contains 8 proverbs and a didactic-moralistic text copied from an unknown source. It was composed most probably in the early 1930s by Rafał Grygulewicz (1905–1992), a Karaite youth activist from Poniewież (Panevežys). The paper is a critical edition of the manuscript augmented with a translation, glossary and facsimile. It also contains biographical information on the copyist as well as on the possible circumstances that led to the drafting of the manuscript.
PL
W prywatnym archiwum Aleksandra Mardkowicza (1875–1944), łuckiego działacza społecznego, pisarza i wydawcy, znajduje się niewielki rękopis w północnozachodnim dialekcie języka karaimskiego. Zawiera on osiem przysłów oraz tekst o charakterze dydaktyczno-moralistycznym skopiowany z niezidentyfikowanego źródła. Rękopis został sporządzony prawdopodobnie w początkach lat 30. XX w. przez Rafała Grygulewicza (1905–1992), karaimskiego działacza młodzieżowego z Poniewieża (Panevežys). Artykuł zawiera edycję treści manuskryptu wraz z tłumaczeniem, słowniczkiem i facsimile. Dostarcza również informacji biograficznych o kopiście, jak też o okolicznościach powstania rękopisu.
RU
Aleksander Mardkowicz (1875 – 1944) był karaimskim publicystą, poetą i wydawcą działającym w okresie międzywojennym w Łucku na Wołyniu. Artykuł przytacza mało dotąd znane szczegóły z życia rodzinnego i zawodowego Mardkowicza jako notariusza, dotyczące m.in. źródeł utrzymania, stanu majątkowego oraz miejsc zamieszkania. Omawia też kwestię kontaktów Mardkowicza w środowisku wołyńskich regionalistów. Wskazuje na możliwość jego współpracy z Jakubem Hoffmanem (1896 – 1965) przy redagowaniu Bibliografii Wołynia publikowanej w latach 1931-1939 w „Roczniku Wołyńskim”. Uzupełnieniem obrazu jego literackich dokonań są polskie tytuły niektórych karaimskich utworów, odmienne od powszechnie znanych. Być może mamy do czynienia z autorskimi przekładami tych tytułów sporządzonymi przez samego Mardkowicza. Zupełnie nieznanym epizodem w jego biografii był fakt zatrudnienia w 1940 r., podczas sowieckiej okupacji Łucka, w tamtejszym Muzeum Krajoznawczym.
EN
Aleksander Mardkowicz (1875–1944) was a Karaim publicist, poet and publisher. He was active between the wars in Lutsk, in Wolyn region. The present article presents a number of hitherto unknown details from Mardkowicz’s private life as well as his professional career as a notary. They concern, among other things, his sources of income, his financial status and the places where he lived. The article also discusses the contacts that Mardkowicz had with regionalist groups in Wolyn as well as his possible collaboration with Jakub Hoffman (1896–1965) in editing The Bibliography of Wolyn published in 1931–1939 in “The Wolyn Yearbook”. The article also includes Polish titles of some his Karaim works, which differing from those commonly known to us, thus enriching out knowledge of Aleksander Mardkowicz’s literary achievements. Perhaps the author of these translations was none other than Mardkowicz himself. One hitherto unknown episode in his life was his employment in the city’s Homeland Museum during the Soviet occupation of Lutsk in 1940.
PL
Aleksander Mardkowicz (1875 – 1944) był karaimskim publicystą, poetą i wydawcą działającym w okresie międzywojennym w Łucku na Wołyniu. Artykuł przytacza mało dotąd znane szczegóły z życia rodzinnego i zawodowego Mardkowicza jako notariusza, dotyczące m.in. źródeł utrzymania, stanu majątkowego oraz miejsc zamieszkania. Omawia też kwestię kontaktów Mardkowicza w środowisku wołyńskich regionalistów. Wskazuje na możliwość jego współpracy z Jakubem Hoffmanem (1896 – 1965) przy redagowaniu Bibliografii Wołynia publikowanej w latach 1931-1939 w „Roczniku Wołyńskim”. Uzupełnieniem obrazu jego literackich dokonań są polskie tytuły niektórych karaimskich utworów, odmienne od powszechnie znanych. Być może mamy do czynienia z autorskimi przekładami tych tytułów sporządzonymi przez samego Mardkowicza. Zupełnie nieznanym epizodem w jego biografii był fakt zatrudnienia w 1940 r., podczas sowieckiej okupacji Łucka, w tamtejszym Muzeum Krajoznawczym.
EN
The paper presents the content of 18 letters written between 1933 and 1939 by four Karaites of Panevėžys to well-known social activist, writer and publisher Aleksander Mardkowicz of Łuck. The epistles provide us with unique information on the contacts between Karaites of Poland and those living in the Republic of Lithuania in the period when there was no diplomatic relations and mail exchange between these two countries. They shed light on some unknown aspects of those contacts, and also on personal relations within the Panevėžys community, literary ambitions of its members, cooperation in publishing the “Onarmach” periodical etc. Five of these letters are written in Karaim which makes them a valuable example of the Northern Lithuanian variety of this language.
PL
Publikacja przedstawia treść 18 listów napisanych w latach 1933–1939 przez czterech Karaimów z Poniewieża do znanego działacza społecznego, pisarza i wydawcy, Aleksandra Mardkowicza z Łucka. Korespondencja ta dostarcza unikatowych informacji o kontaktach pomiędzy Karaimami w Rzeczpospolitej Polskiej a zamieszkałymi na terenie Republiki Litewskiej w okresie, gdy pomiędzy oboma krajami nie było stosunków dyplomatycznych i nie działała wymiana pocztowa. Listy rzucają światło na mało znane aspekty tych kontaktów, odsłaniają stosunki panujące w gminie poniewieskiej, literackie ambicje jej członków, kulisy pracy nad wydawanym w Poniewieżu czasopismem „Onarmach”. Pięć z nich zostało napisanych po karaimsku, co czyni je również cennym źródłem materiału do badań językoznawczych nad północnolitewską odmianą dialektu północno-zachodniokaraimskiego.
13
Publication available in full text mode
Content available

Listy do Łucka

32%
EN
One of the addressees of the letters of Prof. Ananiasz Zajączkowski was Aleksander Mardkowicz (1875–1944), a notary from Lutsk, who was one of the most affluent Karaim activists of the inter-war period. As a young man he moved to Yekaterinoslav, where he worked in a notary’s practice. There he made his debut publishing a few poems in Russian in some literary magazines. After Poland gained its independence, in 1921 Mardkowicz returned to Lutsk, where he started to play an important role in the life of the local Karaim community as a member and, for a time, a president of the Board of the community. But the major focus of his work were literary and editorial activities. As there was a need for literature which would encourage Karaim readers to develop an interest in their own language, tradition and past, towards the end of the 1920s Mardkowicz struck upon the idea of creating a Karaim publishing house. In ten years between 1930 and 1939 he published 15 brochures (most of them written by himself): four short stories, four poems, a collection of religious songs, a calendar, a Karaim-Polish-German dictionary, a grammar of the south-western dialect (written by A. Zajączkowski) and three brochures in Polish on the history and traditions of the Karaims. “Karaj Awazy”, a magazine entirely in Karaim, whose twelve issues appeared between 1931 and 1939, can be regarded as his major work. It had an enormous impact on the cultural life of Karaim communities not only in Lutsk, but in Halicz and in Lithuania as well. The letters written by Zajączkowski to Mardkowicz between the summer of 1933 and the spring of 1939 show us some unknown aspects of the relations between the editors of two Karaim magazines appearing in the same time: “Myśl Karaimska” in Vilnius and “Karaj Awazy” in Luck.
first rewind previous Page / 1 next fast forward last
JavaScript is turned off in your web browser. Turn it on to take full advantage of this site, then refresh the page.